„Nu parcați!” to pierwsze hasło, które rzuca się w oczy po przyjeździe do Bukaresztu, wymalowane wielkimi literami na bramach, ścianach, i całkowicie zatarasowanych przez samochody chodnikach. Ale słowa, nie ważne z jak wielką ilością wykrzykników, to za mało: w Bukareszcie jest trzy razy więcej samochodów niż miejsc parkingowych i kierowcy nie łudzą się, że problem zostanie prędko rozwiązany przez władze. Walczą więc o przestrzeń oddolnie, w duchu DIY i z iście rumuńską fantazją – za pomocą… kóz.
Capra de parcare (dosł. „koza parkingowa”) to samozwańczy strażnik miejsca parkingowego. Zwykle przyjmuje postać swojskiego kozła roboczego z drewna lub zespawanych metalowych rur, ale wystarczy jeden spacer po ulicach Bukaresztu, żeby dostrzec niezwykłą różnorodność i indywidualizm tych (mających literę prawa w głębokim poważaniu) obiektów.
Z każdą kolejną przechadzką uważny turysta odkrywa nową podkategorię w wernakularnej typologii kóz parkingowych – plastikowe skrzynki po napojach z podtrzymującą konstrukcję cegłą, kanistry owinięte czerwono-białą taśmą ostrzegawczą, wypełnione gruzem wiadra i worki. Przez chodniki żeglują opony z prętami-masztami ozdobionymi powiewającymi na wietrze skrawkami materiału. Parkingi zamieniają się w surrealistyczne sale bankietowe z szeregami pustych zdezelowanych krzeseł.
Kozy parkingowe to dla rdzennego mieszkańca Bukaresztu element krajobrazu w najgorszym wypadku lekko wstydliwy, a w najlepszym – zupełnie przeźroczysty. Jak w przypadku rozjeżdżonych chodników i rozwleczonych worków na śmieci – można się przyzwyczaić. Trzeba po prostu wziąć lekki rozpęd i zrobić większy krok. Demokracja, oprócz gwałtownego wzrostu liczby samochodów i śmieci, przyniosła też pewną ambiwalencję w stosunku mieszkańców do wspólnej przestrzeni – nieustanne napięcie między prywatnym a publicznym manifestuje się we wszechobecnych, przypominających lodówki budkach prywatnych firm ochroniarskich na (publicznych) chodnikach, „doklejanych” do ścian mieszkań balkonach i stryszkach, dzikich mini-wysypiskach i prywatnych kozach parkingowych okupujących komunalne miejsca parkingowe. Demokratyczność kóz parkingowych sięga jednak jeszcze dalej: jak Bukareszt długi i szeroki, bogaty i biedny, są wszędzie. I wszędzie wyglądają podobnie. Takie same, lekko kulawe koziołki stoją przed ambasadami przy Strada Paris i rozsypującymi się blokami w niesławnej dzielnicy Ferentari. Korzystają z nich właściciele zdezelowanych Dacii i biznesmeni w drogich limuzynach, dla których usłużnie przestawiają je tam i z powrotem ochroniarze.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że większość kóz parkingowych powstaje w akcje desperacji (czy nawet furii) – niechlujnie, w pośpiechu, i przy użyciu zawartości najbliższego śmietnika. Przy bliższym zapoznaniu zaczyna się jednak podejrzewać ich anonimowych twórców o specyficzne odruchy estetyczne (czy wręcz poetyckie). Przez siermiężną formę przeziera też nierzadko wisielczy rumuński dowcip. Kolejna deseczka, wstążeczka czy drucik nie mają już żadnej funkcji utylitarnej i stają się (mimowolnym?) przejawem fantazji, wrażliwości czy poczucia humoru autora. A nawet pewnego rodzaju wyrazem czułości: koza parkingowe jest często pieczołowicie zakuta w gruby łańcuch niknący pod bramą domu właściciela, jak dobry pies obronny. „Nu parcați!” szczeka na przechodniów koza parkingowa. Ale, czy tego chce czy nie, mówi o sobie, swoim właścicielu, i mieście o wiele więcej.