Specjalnie dla magazynu „Literatura i Sztuka” polska dziennikarka Monika Stelmach przeprowadziła wywiad z artystką Mayą Gordon.
Rozmowa ukazała się na łamach numeru poświęconego polskiej kulturze (2025, Nr. 2), który powstał we współpracy z Instytutem Polskim w Wilnie. M. Gordon wzięła udział w prezentacji numeru specjalnego, pokazując w Wilnie również instalację „Kim jesteś?“, która zdobi okładkę czasopisma.

Wilno jest dla ciebie szczególne. Czy możesz o tym opowiedzieć?
Wilno jest związane z moimi korzeniami. Stąd pochodzi rodzina mojej mamy i część rodziny mojego ojca. Rodzice zamieszkali w Polsce, ale Wilno było w pamięci mojej rodziny. Byłam w Wilnie kilka razy.
Ty urodziłaś się w Chorzowie?
Mama pochodziła z Wilna, a tata z Białegostoku. Ojciec był inżynierem ciężkiego przemysłu, na Śląsku pracował przy odbudowie kopalni, partia przerzucała go z miejsca na miejsce. Urodziłam się w Chorzowie, mieszkałam w Gliwicach, skąd przeprowadziliśmy się do Warszawy. Ciągle się przeprowadzaliśmy. Nie mam zbyt wielu wspomnień ze Śląska. Lubiłam nasze mieszkanie w Warszawie.
Warszawę też musiałaś opuścić. Dlaczego wyjechaliście z Polski?
Wyjechałam z Polski kiedy miałam 10 lat, w 1957 roku. Dla moich rodziców emigracja z trójką małych dzieci nie była łatwa, mam jeszcze młodszą siostrę i młodszego brata. Wokół Żydów była już bardzo zła atmosfera, zaczęły się nagonki. Nigdy nie było łatwo społeczności żydowskiej w Polsce, ale wtedy nastały naprawdę ciężkie czasy, ludzie tracili pracę, bali się o swoją przyszłość. Ta atmosfera była odczuwalna nawet wśród dzieci na podwórku. Moja koleżanka, kiedy zobaczyła, że się pakujemy do wielkiej skrzyni, powiedziała: „wyjeżdżacie do Palestyny, jak wszyscy Żydzi”. Odpowiedziałam, że nie jedziemy do żadnej Palestyny, tylko ojciec został służbowo przeniesiony do innego miasta. Byłam przestraszona tą sytuacją, broniłam się jak mogłam. To było upokarzające doświadczenie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego wywożą mnie z Polski. Nikt nie wiedział, co czeka mas w Izraelu. Buntowałam się.
W jaki sposób buntuje się 10-letnie dziecko?
Przyjechałam do Izraela i myślałam o tym, jak bardzo nie chcę być w tym miejscu. Było ciepło, więc traktowałam to jak wyjazd na wakacje, z których za chwilę wrócimy do Warszawy. Wszystko było inne. Nigdy wcześniej nie widziałam ludzi, którzy mają różne kolory skóry i nie wyglądają jak Polacy. A Izrael to przecież mieszanka ludzi pochodzących z całego świata. Na początku mieszkaliśmy na osiedlu dla nowych emigrantów, w barakach z azbestu, obok fabryki azbestu. Niektórzy utknęli tam na wiele lat. My byliśmy trzy miesiące, ponieważ ojciec dostał pracę w Jerozolimie.
Szokiem był inny język, pisany z prawej strony do lewej, dziwnymi znaczkami. Cierpiałam na dysleksję, której wtedy nie diagnozowano, więc trudność była tym większa. Nie chciałam uczyć się hebrajskiego, nie chciałam w tym języku rozmawiać. Postanowiłam tego nie przyjąć. Wymyśliłam swój własny alfabet, poszczególne litery to były na przykład kreska, półokrąg, ogonek itd. Miałam przyjaciółkę Polkę, która przedyktowywała mi lekcje, które zapisywałam w swoim alfabecie.
W którym momencie przełamałaś ten opór?
Już ponad rok byłam w szkole i nic dobrego się nie działo. I wtedy grupa uczniów, zamknięta i ekskluzywna, przyjęła mnie do siebie. Z dnia na dzień zaczęłam mówić po hebrajsku, bo chciałam się z nimi porozumiewać. Zaczęłam się aklimatyzować. Wtedy zrobiło się trochę łatwiej, ale dysleksja nadal przeszkadzała mi w nauce.
Dysleksja w czasach, kiedy nie było diagnozy i wsparcia, musiała być trudnym doświadczeniem.
Czułam się samotna i bezradna. Ani szkoła, ani rodzice nie byli w stanie mi pomóc. Nie rozumieli co się dzieje, ja sama nie rozumiałam. Byłam karana. Mama nosiła w kieszeni pejcz złożony z kilku złączonych skórek, wierzyła że tylko tak dobrze wychowa swoje dzieci. Waliła tym po nogach. Była pedagogiem, nauczycielką akademicką, w Polsce wykładała język rosyjski na Uniwersytecie Warszawskim i żyła przekonaniem, że to najlepsza metoda wychowawcza. Moje dzieciństwo było bardzo trudne.
Dlatego w serii prac „Czarne struktury” rzeźbisz swoją historię zamiast ją opisać?
Sztuka jest dla mnie przyjaznym językiem. Wiele moich prac to cykle opowieści w formie dzieł wizualnych. „Czarne struktury” są wyrażeniem wybranych momentów z mojego życia, które zrealizowałam w formie reliefów z papier mâché. Przekazuję swoją historią, ale zrealizowaną własną techniką kaligraficzną.
Dzieciństwo jest w centrum twojej twórczości. Skąd taki wybór?
Moje dzieciństwo było trudne, ale nie poddałam się. Poddać się było poniżej mojej godności. Musiałam wszystkim pokazać, że chociaż nie jest mi łatwo, to jednak daję sobie radę. Poza tym, dzieciństwo jest ważne dla każdego. Moje było skomplikowane. Nie umiem powiedzieć, dlaczego ciągle do niego wracam. A właściwie wspomnienia wracają do mnie. To wewnętrzny imperatyw, którego sama chyba nie do końca rozumiem.
Pracą z dzieciństwem i wspomnieniami jest „Imbryk”. Co to za przedmiot?
Imbryk to wspomnienie domu. Jedna z tych rzeczy, która przyjechała do Jerozolimy z Warszawy. Do dzisiaj jest w mojej rodzinie, jak wszystkie te rozkompletowane porcelany, które przywieźliśmy z Polski. W mojej wyobraźni urastały do rangi skarbów, były czymś zupełnie innym niż w rzeczywistości. Imbryk jest przeskalowany, ma 3 i pół metra wysokości, przecież wspomnienia nie są jeden do jednego, niektóre pęcznieją w głowie.
Inną pracą z tej serii jest ta o kredensie.
Ten kredens jest z moją rodziną całe życie. To jest taki niesforny mebel, który nie jest antykiem, nie jest nawet ładny, jest za to ogromny i toporny. Już nikt nie robi takich kredensów. Ale kiedyś był w każdym poniemieckim domu. W Gliwicach wprowadziliśmy się do już umeblowanego mieszkania po rodzinie, która wyemigrowała do Niemiec.
Kiedy byłem dzieckiem, kredens wydawał mi się ogromny. Alpinistycznym wyczynem było wspiąć się na jego szczyt. Myślałam, że na górze są niesamowite skarby, a tam znalazłam piłeczkę pingpongową i stary wachlarz papierowy. Wyobrażałam sobie, że był używany podczas jakiegoś niesamowitego balu. Mama zamykała kredens na klucz, który nosiła przy sobie. Nie mieliśmy drogich przedmiotów, w środku był niepełny serwis na wiele osób, krochmalone serwety, których się nigdy nie używało. Kiedy goście przynosili czekoladki w prezencie, to lądowały w środkowych drzwiach kredensu i nie były do jedzenia, one tam były po to, żeby być. Kiedy dobierałam się do tych skarbów, zwykle były już przeterminowane. To wszystko było traktowane jak wielkie bogactwo.
Kredens pojechał z wami z Gliwic do Warszawy, a potem do Jerozolimy?
Z Polski wyjeżdżaliśmy z całym dobytkiem. W Jerozolimie mieliśmy malutkie, dwa i pół pokojowe mieszkanie. Ten kredens zajmował dużą część mieszkania. On sam był jak dom. Nie miałam własnego pokoju. Wymyśliłam, że mogłabym mieszkać w tym kredensie. Miałam plan, że złamię ścianki wewnątrz i nawet kiedy dorosnę, będę mogła tam wygodnie spać. To było bezpiecznie, dobrze znane mi miejsce. Wszystko szybko się zmieniało, to co było stałe to był ten kredens. Dlatego zrobiłam pracę „Poemat domowy nr 1” czyli rysunek kredensu. „Poemat domowy nr 2” jest obiektem – przeskalowanym balonem, który wznosi się i opada, ma efemeryczny charakter.
Opracowałaś specjale materiały. Twoje obiekty to wielkie balony z trwałego materiału, które wprawiasz w ruch.
To nie są prawdziwe przedmioty, to są myśli, wyobrażenia i wspomnienia o tych przedmiotach. Nie wiedziałam, czy uda się je zrealizować, czy uda się zrobić tak duży balon z trwałego materiału, który nie będzie pękał. W Białymstoku mam fantastyczną fabrykę balonów, gdzie opracowano technologię, która umożliwiła zrobienie takiego przedmiotu. Wspomnienie nie może być wykonane z trwałych materiałów, jak drewno. Wspomnienia nie są stałe, pojawiają się, znikają, bledną, są jak wypełnione powietrzem moje balony.
W projekcie z Joanną Rajkowską „Maja Gordon jedzie do Chorzowa”, szukałaś miejsca, gdzie się urodziłaś. To była próba skonfrontowania się ze wspomnieniami, odnalezienia korzeni?
Byłam zauroczona tą ideą, ale nie wiedziałam, co mnie czeka. Z tego projektu wyszłam rozczarowana. Lubię Joannę Rajkowską i mam respekt do jej sztuki, do tego jak ciężko potrafi pracować i jakie efekty osiąga. Urodziłam się w Chorzowie, ale nie miałam żadnych wspomnień związanych z moim pierwszym domem. Kiedy pojechałam z Joanną do tego miasta, nie mogłam znaleźć tego domu. W końcu znalazłam go przez ŻIH. Ale to już było po zmontowaniu filmu. Ta podróż nie wniosła nic nowego do mojego postrzegania przeszłości i Polski. Dla mnie ważnym miejscem jednak była i jest Warszawa.
Praca „Kim Ty jesteś?” też jest balonem. To mocna praca.
Kiedy w Polsce do władzy doszedł PiS, prawicowa partia, zmieniła się również sytuacja artystów. Trudniej było dostać pieniądze z Ministerstwa Kultury na realizację prac, które nie wyrażają konserwatywnych poglądów. Pomyślałam wtedy, że może ciekawie będzie sięgnąć bo symbole narodowe. Proszę bardzo, pomyślałam, macie orła białego. Czy może być coś bardziej narodowego i konserwatywnego niż symbol z godła? Pamiętam z dzieciństwa często powtarzany wierszyk: Kto ty jesteś Polak mały, jaki znak twój? Orzeł biały… Znałam go na pamięć.
To nie jest jednak silny orzeł z godła narodowego, twój orzeł upada i powstaje. Ten cykl powtarza się w nieskończoność.
On jest nie tylko słaby, kiedy mu się dobrze przyjrzysz, można dostrzec dużo różnych konotacji. Orzeł jest wielki, ale w środku wypełniony powietrzem. Wygląda jak olbrzymi silny ptak, ale w rzeczywistości co chwilę traci siły. Podnosi się z trudem, ale opada i kiedy wydaje się, że już nic go nie uratuje, znowu się napusza. Ten ruch jest dla mnie bardzo ważny. Orzeł jest symbolem siły i mój orzeł też próbuje być silny.

Część twoich prac dotyczy Izraela. W cyklu obrazów przywołujesz górę Tabor w Izraelu. Czy to ważne dla Ciebie miejsce?
Góra Tabor jest jednym z elementów mojego wizualnego słownika. Zapamiętałam krajobraz z Górą Tabor jako wyjątkowe miejsce. Ta góra pojawia się w niektórych moich pracach i projektach instalacji przestrzennych. Jest dla mnie symbolem mocy i siły.
Na pejzaż Góry Tabor nakładasz inne obrazy, np. siebie z dzieciństwa. Co chcesz w ten sposób powiedzieć?
Narysowałam na obrazie Górę Tabor, na który nałożyłam zdjęcie z dzieciństwa, które zrobił mój ojciec w Dusznikach-Zdroju, przy sanatorium, gdzie spędzaliśmy wakacje. Skakałam po schodach, w tle była wyrzeźbiona kula. Tworzy to iluzję, jakbym skakała z tej kuli. Pamiętam ten moment, jako jeden z tych szczęśliwszych. Moje wspomnienia nakładają się na rzeczywistość.
Czy przyszedł taki moment, kiedy nie byłaś już migrantką, ale poczułaś, że w Izraelu jesteś u siebie?
Z czasem przyzwyczaiłam się do życia w tym kraju. Nigdy nie czułam jednak, że to jest mój kraj. Naprawdę u siebie poczułam się w Akademii Sztuk Pięknych w Jerozolimie. Nagle ludzie wokół mnie byli tacy jak ja.
Najdłużej mieszkasz w Holandii. Czy identyfikujesz się z tym krajem?
Zupełnie nie. Nie pociągała mnie Holandia i nie planowałam tu zamieszkać. Niewiele rzeczy w życiu zaplanowałam, przypadek sprawił, że mieszkam w Holandii. Zakochałam się w Holendrze, który ściągnął mnie do swojego kraju. Przez kilka lat mieszkaliśmy we Włoszech, ponieważ tam pracował. Po rozstaniu wróciłam do Holandii, bo tu miałam już zorganizowane życie, mieszkanie. Holendrzy wiele dobrego mi zrobili. To przyjazny do życia kraj i tyle. Moje mieszkanie w Holandii jest moim domem.
Zawsze tęskniłam jednak do Warszawy. Miałam sny w dzieciństwie, że jadę windą przez kulę ziemską, bo wydawało mi się że Polska jest po drugiej stronie globusa. Dojeżdżałam tą windą do naszego mieszkania w Warszawie i wtedy czułam, że jestem w domu. Nie mogłam zrozumieć jako dziecko, dlaczego to wszystko się stało, i jak mogli dopuścić do tego, że musiałam z Polski wyjechać. Moi rodzice byli wielkimi polskimi patriotami. Ojciec walczył za Polskę, na wojnie dwa razy był ranny i mógł wrócić do domu, ale postanowił wrócić na front. Rodzice byli pewni, że po tej strasznej wojnie, już nigdy nie będzie żadnej wojny. Wierzyli, że będą żyli w wolnym kraju, uwierzyli w obietnicę równości. I nic z tego nie zostało. Do Polski przyjechałam już jako dorosły człowiek, z własnej woli. Niczego od tego kraju nie oczekiwałam. Spotkałam tu fantastycznych ludzi, artystów i przyjaciół.
Masz złożoną narodową tożsamość, różne ojczyzny. Ale czy o którym z tych krajów powiedziałabyś, że jest twoją ojczyzną?
Nie myślę takimi kategoriami. Polska mnie odrzuciła, w Izraelu nie czułam, że jestem na swoim miejscu, a Holandia była przypadkowym wyborem. Nie umiem powiedzieć, że któryś z tych krajów jest moją ojczyzną. Z czasem poczułam się przywiązana do Izraela. Często jestem w Polsce. Kocham być w Polsce. Lubię moje mieszkanie w Holandii, tutaj wracam. Ale nie mam swojej ojczyzny.
A jednocześnie w swoich działaniach artystycznych wracasz do Polski, pracujesz z pamięcią, przekuwasz ją w sztukę.
Przez migracje straciłam dzieciństwo. Zostałam oderwana od korzeni. Z Polski nas wyrzucono, w Izraelu korzenie nie miały czego się złapać. Moimi korzeniami jest moja pamięć i sztuka która z niej wyrasta.
*
Maya Gordon urodziła się w Polsce, w Chorzowie w 1947 roku. W wieku 10 lat wyemigrowała do Izraela, a w latach 70. wyjechała do Holandii. Studiowała w Bezalel Academy of Arts and Design w Jerozolimie i Jan Van Eyck Akademie w Maastricht. Mieszka w Amsterdamie, Tel Awiwie i Warszawie. Jej prace były pokazywane w wielu galeriach i muzeach na świecie.
Fot. M. Gordon z rzeźbą „Krzesło” z serii „Cyprysy” (1980). Zdjęcie Bartka Zabielskiego (Fundacja Sztuki Współczesnej).