RODZINA KOROMPAYÓW
Tragiczne losy kapitana Emanuela Aladára Korompaya oraz jego rodziny oczami córki Ilony.
Historia rodziny Korompayów to znakomity przykład wspólnoty ponadczasowych wartości, na której opiera się przyjaźń polsko-węgierska. Stanowi jednocześnie poruszający symbol bohaterstwa i martyrologii społeczeństwa polskiego podczas II wojny światowej. Droga Aladára, Mieczysławy, Ilony, Marty i Elżbiety Korompayów prowadziła wszakże przez miejsca straszliwych zbrodni przeciwko ludzkości, takich jak Katyń, bombardowana Warszawa, katownia Gestapo na al. Szucha oraz KL Auschwitz.
Mimo iż doświadczyli niewysłowionych cierpień i doświadczyli piekła na ziemi, nie dali się pokonać złu, lecz przezwyciężali je dobrem. Ich życie uznać można zatem za piękne świadectwo wiary, miłości i nadziei, które silniejsze są od nienawiści i śmierci.
Tekst tej niezwykłej wystawy powstał na podstawie wspomnień Ilony Korompay, spisanych i opracowanych przez Barbarę Agnes Pietrzak OV, której serdecznie dziękujemy za udostępnienie publikacji pt. Tyś opiekunem sieroty! (Ps 10, 14). Z pierwszą częścią książki (Dzieje rodziny) zapoznać się można w całości poniżej.
Koncepcja wystawy, wybór i redakcja tekstów: Joanna Urbańska
Przekład na język węgierski: Patrícia Pászt
Opracowanie graficzne: Lőrinc Kurcz
Data: 20 kwietnia 2023 r. (czwartek), godz. 18:00
Miejsce: Instytut Polski – 1065 Budapest, Nagymező u. 15.
Wydarzenie odbywa się w ramach obchodów 80. rocznicy odkrycia dołów śmierci w Lesie Katyńskim.
Podczas zaprezentowane zostaną także dwa ważne miejsca pamięci: Muzeum Katyńskie oraz Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Warszawie.
Zaproszeni prelegenci:
Andrzej Kotecki – kustosz Mauzoleum Walki i Męczeństwa
dr. Bartłomiej Bydoń – Muzeum Katyńskie, Kierownik Sekcji Naukowo – Edukacyjnej
Prosimy o zgłoszenie chęci udziału poprzez wypełnienie poniższego formularza:
https://forms.gle/Aek7QML7SZSpGLVc9
Organizatorzy zapewniają polsko-węgierskie tłumaczenie.
Organizator: Lengyel Intézet
Współorganizator: Polski Ośrodek Kulturalno-Oświatowy
Partnerzy: Muzeum Katyńskie, Mauzoleum Walki i Męczeństwa, Ambasada RP w Budapeszcie, Ambasada Węgier w Warszawie
Wystawa czynna do 15 września 2023 r.
Zbrodnia katyńska
80 lat temu, wiosną 1943 r. Niemcy odkryli w Lesie Katyńskim masowe doły śmierci, ujawniając jedną z największych zbrodni II wojny światowej.
Znana pod nazwą zbrodni katyńskiej zbrodnia przeciw ludzkości dokonana została przez NKWD na mocy decyzji podjętej 5 marca 1940 r. przez Stalina oraz jego najbliższych współpracowników, która skierowana była przeciwko polskim oficerom (po części rezerwistom) więzionym w obozach jenieckich na terenie Związku Sowieckiego. Liczbę ofiar szacuje się na 22 tysiące osób. Ręce jeńców wiązano z tyłu, po czym strzelano im z bliska w potylicę. Ofiary ludobójstwa grzebano w masowych grobach w lasach położonego pod Smoleńskiem Katynia, w Miednoje oraz w stanowiących przedmieścia Charkowa Piatichatkach.
Pośród ofiar znalazło się również dwóch Węgrów: Emanuel Aladár Korompay, lektor Uniwersytetu Warszawskiego oraz pochodzący z węgierskiej rodziny, lecz urodzony już w Polsce, Oskar Rudolf Kühnel.
Doły śmierci znalezione zostały w 1942 r. przez polskich robotników przymusowych. 13 kwietnia 1943 r. Niemcy ogłosili w radiu berlińskim informację o masowych grobach polskich oficerów zamordowanych przez Sowietów. Sowieci tymczasem o zbrodnię oskarżali Niemców. Ostatecznie komisja międzynarodowa, stosując metodę opracowaną przez węgierskiego patologa Ferenca Orsósa, ustaliła, iż masakry dokonano w kwietniu i maju 1940 r.
Pomimo to po II wojnie światowej zwycięskie mocarstwa zataiły prawdę i hołdowały sowieckim kłamstwom. Dopiero rozpad Związku Sowieckiego umożliwił ujawnienie i udokumentowanie prawdziwego przebiegu zdarzeń oraz ekshumację, identyfikację i powtórny pochówek pomordowanych.
Ilona Korompay
Tyś opiekunem sieroty! (Ps 10, 14)
Wspomnienia spisała i opracowała Barbara Agnes Pietrzak OV
Autorem tej historii jest Boża Opatrzność…
RODZINA KOROMPAYÓW
CZĘŚĆ I: DZIEJE RODZINY
Rodzicami Marty, Elżbiety i moimi byli: Emanuel Aladár i Mieczysława z Grabasów Korompayowie.
Nasz Tata, Węgier, urodził się 23 marca 1890 r. w Budapeszcie, w katolickiej, zamożnej, wielodzietnej rodzinie aptekarzy. Nazwisko Korompay znane od siedmiuset lat. Korompayowie „byli bardzo bogaci. Babka jeździła po świecie salonką. Ojciec omal nie urodził się we Włoszech, właśnie w trakcie takiej podróży (stąd miał takie niewęgierskie imię Emanuel). Był najmłodszy, siódme dziecko w rodzinie, jak i moja Mama” [1].
Tata od dziecka marzył o tym, aby zostać aktorem dramatycznym. Niestety, rodzina postanowiła inaczej. Na życzenie rodziny ukończył jednak studia humanistyczne. Rozpoczął pracę w gimnazjum w Leva (dziś Levocza), wykładając hungarystykę, grekę i łacinę…
Kiedy w 1914 r. wybuchła I wojna światowa, zmobilizowano go do wojska austriacko-węgierskiego i skierowano do Przemyśla (ówczesna Galicja). Tam w roku 1916 poznał Polkę, pannę Mieczysławę Grabas, która była tłumaczką języka niemieckiego w sądach polowych. Wkrótce zawarł z nią związek małżeński. „– Boże, Polka wychodzi za Niemca! – dziwiono się w okolicy, bo mówił po niemiecku” [2].
W roku 1918 Korompayowie wraz z córeczką Iloną wyjeżdżają do Budapesztu. Tu spotyka ich głębokie rozczarowanie. Rodzeństwo Aladára nie uznaje jego małżeństwa, ponieważ rodzina miała, co do niego inne plany. „Chciała go bogato ożenić i miała pretensje, że poślubił Polkę. Nie dostał, więc ani grosza” „[3]. Uzgodniono, że ewentualnie przyjmą do rodziny Tatę i mnie, Ilonkę, ale Mamy stanowczo nie. Wobec takiej postawy rodziny Tata zdecydował się opuścić swoją węgierską ojczyznę i rodzinę oraz zrezygnować z należnego mu dużego rodzinnego spadku – i na stałe przenieść się do Polski.
We wsi Stubno koło Przemyśla rodzina Mamy miała spore gospodarstwo i tu Korompayowie początkowo zamieszkali; potem przenieśli się do Przemyśla.
[1] W. Budzyński, Na straconej placówce, s. 99. o.
[2] Ibidem
[3] Por. W. Budzyński, Na straconej…, s. 99. o.
ROZDZIAŁ I: DZIESIĘCE LATA
Ze wzruszeniem wspominam dziecinne lata spędzone w Przemyślu (między 1923 a 1930 r.) i żywo staje mi przed oczyma nasz ksiądz proboszcz, który obok rodziców był trzecią najważniejszą osobą w moim życiu. Nasza parafia znajdowała się na przedmieściu Przemyśla, na tak zwanym Błoniu. Z małym kościołem pod wezwaniem Matki Bożej Nieustającej Pomocy.
Ks. Adam Leja przez wszystkie te lata pracował sam. Był tu ogromnie lubiany przez dzieci i młodzież. Dorośli chętnie korzystali z jego mądrych rad w swoich sprawach życiowych. Nam, dzieciom, pozwalał bawić się w swoim pięknym, dużym ogrodzie, a kiedy skończył modlitwy brewiarzowe, opowiadał nam o życiu świętych. Moja uwaga skupiła się na św. Stanisławie Kostce, którego duży obraz był w bocznym ołtarzu naszego kościoła. Przedstawiał on tego świętego w chwili, gdy anioł z nieba przyniósł mu Komunię. Lubiłam długo patrzeć na ten obraz, ponieważ czekałam na moją I Komunię świętą. Cieszyłam się, że otrzymam Pana Jezusa z rąk naszego kochanego księdza proboszcza. Przy każdej okazji starałam się okazać mu swój szacunek i według dawnego zwyczaju całowałam go w rękę.
Zanim poszłam do szkoły, chodziłam do ochronki prowadzonej przez siostry zakonne – sercanki. Tu często przychodził ks. proboszcz, bo żywo interesował się nie tylko przygotowaniem uroczystości, jak z okazji św. Mikołaja, jasełek, ale i zwykłymi naszymi zajęciami.
Prawdopodobnie z jego inicjatywy zrobiłyśmy na Boże Narodzenie kwiatki z ryżu. Przez całą zimę ołtarz w kościele był nimi bogato ustrojony. Pięknie odbijała się ich biel na tle ciemnego ołtarza. Z radością lubiłam się temu przyglądać. W maju i czerwcu nasz kościół był przepełniony, a cała parafia ożywiona. Pomagałam z innymi w ozdabianiu ołtarzy na Boże Ciało. Chłopcy przywozili na rowerach naręcza kwiatów z pobliskich łąk, a dziewczynki przygotowywały koszyczki do sypania płatków kwiatów w czasie procesji. Była orkiestra wojskowa, wielkie sztandary, ale nade wszystko najważniejszy był Pan Jezus, którego niósł nasz ksiądz proboszcz, a ja starałam się swoimi kwiatkami dotknąć Zbawiciela i byłam szczęśliwa, gdy mi się to udało.
Zauważyłam, że kiedy ksiądz proboszcz mówił o Matce Bożej, to bardzo się wzruszał – aż do łez. I wszyscy wiedzieli, że tak mocno kocha Maryję, więc to ludzi zachęcało do większej gorliwości.
Obchodzono uroczyście nie tylko święta kościelne, ale i rocznice narodowe, a zwłaszcza rocznice powstań. Pamiętam, jak tłumnie chodziliśmy wieczorem ze światłami wokół kościoła i śpiewaliśmy: „Bartoszu, Bartoszu, oj, nie traćwa nadziei! Bóg pobłogosławi, Ojczyznę wybawi!”. Była to rocznica insurekcji kościuszkowskiej. Wielką frekwencją cieszyły się zabawy dla dorosłych, które urządzane były w ogrodzie księdza proboszcza. On przez cały czas czuwał nad ich atmosferą, a kiedy zauważył coś nieodpowiedniego, skutecznie przeciwdziałał.
Ks. Adam Leja był katechetą w naszej sześcioklasowej szkole powszechnej. Różne były dzieci: polskie, ruskie, żydowskie, ale zgoda panowała między nimi i gdy nie przyszedł pop lub rabin, to te dzieci zostawały na religii z naszym księdzem. Święta obchodziliśmy w różnych terminach i odwiedzaliśmy się wtedy wzajemnie. Bywałam często w cerkwi, bo podobały mi się śpiewy prawosławne. Do bóżnicy nie wpuszczano dziewczynek, ale widziałam, jak żydzi – ojcowie rodzin – modlili się w swoich domach w modlitewnym stroju przy zapalonym świeczniku. Inni z rodziny siedzieli, milcząc. Wiedziałam, że mamy jednego Boga Ojca, ale różnie Go czcimy. Potwierdzeniem tego było też motto na okładce mojej książeczki do Pierwszej Komunii Świętej: „Abyśmy wszyscy byli jedno”.
Wiedzieliśmy, że mieliśmy bardzo dobrego księdza biskupa Józefa Sebastiana Pelczara, którego wierni różnych wyznań ogromnie cenili i poważali. Pamiętam (miałam wtedy 6 lat), gdy był jego pogrzeb w 1924 r., wszyscy mieszkańcy z wielkim żalem to przeżywali. Trumnę jego niesiono z kościoła garnizonowego do katedry, a w kondukcie pogrzebowym szli księża, popi, rabini w uroczystych szatach.
Biskup Józef Pelczar został ogłoszony świętym, kanonizowany 18 maja 2003 r. Z perspektywy czasu widzę jasno, że jego postać wywierała wielki wpływ na podległych mu kapłanów. Jednym z nich był mój czcigodny ksiądz proboszcz Adam Leja.
Kiedyś nasz ksiądz proboszcz dowiedział się, że w pobliskim Chyrowie odbędzie się wielki festyn, a dochód przeznaczony będzie na wybudowanie szpitala dla chorych – trędowatych na wyspie Madagaskar, którymi opiekuje się o. Józef Beyzym – jezuita z Chyrowa (obecnie też już beatyfikowany). Gdy ksiądz proboszcz o tym się dowiedział, natychmiast zorganizował kilka pociągów, aby nieomal cały Przemyśl mógł tam pojechać. Jechały więc do Chyrowa całe rodziny, nawet z małymi dziećmi. Ten festyn był dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Tyle ludzi, wiele ciekawych atrakcji, piękne iluminacje, ale ponad wszystko utkwił mi w pamięci wyświetlany film o ojcu Beyzymie. Dowiedziałam się, jak bardzo kocha on tych chorych! Odtąd ta myśl nie dawała mi spokoju, więc zastanawiałam się: co ja mogę zrobić dla niego? Już wiem! Będę teraz urządzać takie małe festyny, loterie fantowe, przedstawienia i uzbierane pieniądze damy naszemu ks. proboszczowi, a on je tam pośle. Od tej pory najmilszym moim zajęciem były prace związane z realizacją tego planu, aby choć w malutkiej cząsteczce dołączyć się do budowy leprozorium. To obce słowo stało mi się bliskie. Postanowiłam, że gdy będę duża, też tam pojadę i będę o. Beyzymowi pomagać. W pragnieniu tym umocniłam się, gdy ks. proboszcz zachęcił mnie do przeczytania życiorysu św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Książkę tę kilka razy przeczytałam, pokochałam tę świętą i pragnęłam, aby przy sakramencie bierzmowania ona była moją patronką. I tak się stało po kilku latach.
Ksiądz proboszcz był częstym gościem w naszym domu. Patrzyłam na niego jak na osobę wyjątkową, prawie nieziemską, bo przecież był zawsze tak blisko Pana Boga, więc i nieba, i tego niewidzialnego świata. Pilnie przysłuchiwałam się rozmowom, a częste jego powoływanie się na działanie Opatrzności Bożej utwierdziło mnie na całe życie w wielkiej ufności w ojcowską dobroć Pana Boga. Było to dla mnie ratunkiem, gdy podczas wojny straciłam najbliższą rodzinę i niejednokrotnie byłam w wyjątkowo niebezpiecznych sytuacjach.
Często w modlitwie prosiłam moich śp. rodziców i śp. ks. Adama Leję o opiekę i pomoc w ciężkich sprawach i miałam wyraźne dowody, że ciągle nade mną czuwają. Za wszystko jestem im bardzo wdzięczna i podziwiam to, że pragnienia z lat dziecięcych są realizowane przez Opatrzność Bożą za przyczyną Matki Najświętszej Nieustającej Pomocy.
Gdy skończyła się wojna, przygotowałam się do pracy katechetycznej i przeniosłam się na Ziemie Odzyskane, aby służyć bliźnim. Nie miałam żadnych możliwości, aby wyjechać na Madagaskar. Pocieszałam się tym, że i te ziemie są terenem misyjnym. A to upragnione leprozorium? Różne przeżycia udowodniły mi, że wszyscy jesteśmy obarczeni ranami na skutek grzechów i doświadczeń… Tylko Boski Lekarz może je uleczyć. On posługuje się nami, gdy w Jego imię chcemy służyć z miłością… A leprozorium jest tuż…
Postać księdza Adama Lei, gorliwego kapłana, towarzyszy mi przez życie, ponieważ nadal pełni on rolę mego wychowawcy.
ROZDZIAŁ II: MÓJ TATA – EMANUEL ALADAR
Kiedy w roku 1919 powstało państwo polskie, mój Ojciec, Węgier urodzony w Budapeszcie w 1890 r. przyjął obywatelstwo polskie i jako ochotnik wstąpił do armii (w randze porucznika). Pokochał serdecznie Polskę – swą ojczyznę z wyboru – i był jej wierny aż do oddania za nią swego życia.
Korespondencja z rodziną Ojca była bardzo skąpa, dopiero w latach dwudziestych przysłano mu fotografie jego śp. rodziców. Stało się to okazją do wspomnień.
Przez wszystkie lata tylko Ojciec pracował na utrzymanie rodziny. Mama bardzo chorowała na płuca i nigdy nie pracowała zawodowo. Tata mimo wielu trudności, jakich los im nie szczędził, przez całe życie ogromnie kochał Mamę. Podziwiałam cierpliwość Ojca i wytrzymałość w ciężkich sytuacjach w domu i w pracy. Nie skarżył się nigdy, czasem tylko wyrywało mu się głębokie westchnienie i słowa: Mater Dei! Mater Dei! Wtedy ja i moje dwie młodsze siostry, Marta i Elżbieta, starałyśmy się być cicho, bo czułyśmy, że chwila jest bardzo trudna.
Mieszkaliśmy na peryferiach miasta, w dzielnicy Bakończyce (Błonie), blisko kościoła i szkoły. Mieszkanie było dwu-pokojowe z kuchnią na pierwszym piętrze; nie miało kanalizacji ani elektryczności. Wielką ulgą dla Mamy w pracach domowych, była pomoc ordynansa, który przy-nosił wodę z odległej studni. Nam, dzieciom, też przydzielono drobne obowiązki: utrzymanie porządku w ubraniach, zabawkach, w wydzielonej grządce w ogródku… Ja, jako najstarsza, robiłam drobne zakupy w pobliskich sklepikach i przynosiłam mleko. Właśnie z tym mlekiem pamiętam jedno zdarzenie. Wcześnie rano, przed pójściem do szkoły (I klasa), szłam po mleko za miasto. Na tej trasie spotykałam najczęściej stadko gęsi; obawiałam się wtedy gąsiora, który biegł za mną i syczał. Tego dnia właśnie go spotkałam. Napadł na mnie, a ja, uciekając, potknęłam się i bańka z mlekiem rozlała się na drodze (całe dwa litry!). W domu Mama bardzo się na mnie gniewała, a ja byłam niepocieszona. Po południu, gdy Tata wrócił z pracy (a chodził zawsze tą drogą do pracy), przywołał mnie, serdecznie przytulił i powiedział: „Kotkom bardzo smakowało mleko i bardzo ci dziękują”. Kamień spadł mi z serca i wróciła radość! Tata mnie zrozumiał i pocieszył. Byłam mu za to bardzo wdzięczna.
Ojciec pracował w VI jednostce wojskowej, w zaopatrzeniu. Była to bardzo odpowiedzialna praca, a on, jako człowiek z miasta, nie orientował się w wielu sprawach, zasięgał wtedy rady u Mamy. Na przykład pytał, jak poznać, czy bydło, które mają zakupić dla wojska, jest zdrowe. Czy zboże jest w dobrym stanie? Jak przyjmować wagony pełne ubrań, butów i podobnych rzeczy? Jak zorganizować w mieście piekarnię dla całego wojska?…
Ojciec był bardzo rzetelny i nie zgadzał się na żadne nieuczciwe propozycje dostawców. Umiał sobie dobierać fachowców i oddanych mu ludzi, na przykład pana sierżanta Tomczyka, który był jego prawą ręką. Wszyscy cenili Ojca za jego skromność i życzliwość dla ludzi.
Początkowo Ojciec porozumiewał się w języku niemieckim. Część naszych znajomych również posługiwała się tym językiem, ponieważ była to dawna Galicja. Z nami, dziećmi – na wyraźne życzenie Mamy – rozmawiał tylko po polsku, chociaż szło mu to z trudem. W późniejszych latach, w czasie wakacji, trochę uczył nas węgierskiego. Ojciec był bardzo pracowity i w domu uczył się stale języka polskiego. Kiedy przerobiłam już elementarz, Ojciec podczas wakacji chodził ze mną na spacery nad rzekę Wiar i tam uczyłam go dobrej wymowy, przerabiając kolejno strony całego elementarza. Chętnie korzystał z moich poprawek. Te chwile nas złączyły w sposób dla mnie zupełnie niewyobrażalny.
Rodzice dbali o nasze wychowanie i wykształcenie. Wspólnie odmawialiśmy wieczorną modlitwę przed obrazem Matki Bożej Częstochowskiej. W niedziele i święta chodziliśmy wszyscy do kościoła na Mszę świętą, a potem, o ile była pogoda, szliśmy na dalekie spacery.
„W domu od dziecka otaczała mnie atmosfera głębokiej religijności i także dziwnych zdarzeń. Mówiono, że w naszym domu straszy… Rzeczywiście, wiem, że kiedy byłam bardzo malutka, a było to jeszcze, gdy mieszkaliśmy w Przemyślu, w czasie nieobecności Taty ciężko zachorowałam. Mama pobiegła do lekarza; w domu oprócz mnie nie było nikogo. Kiedy wracając, wkładała klucz – drzwi same się otworzyły. Mama omal nie zemdlała, widząc w mieszkaniu, przy moim wózku, obcą osobę. Zauważyła, że zwymiotowałam, ale tak, jakby ktoś mnie uniósł i dzięki temu nie zadławiłam się wymiotami – leżałam w głębokim wózku. Lekarz też był tym zaskoczony. W jakiś czas po tym z Węgier przyszły fotografie, a między nimi fotografia mamy mojego Ojca, której moja Mama dotąd nie znała. Była to postać, którą widziała przy moim wózku”[1].
W listopadzie odwiedzaliśmy groby żołnierzy węgierskich poległych w czasie I wojny światowej. Uroczyście obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy, zgodnie z chrześcijańską tradycją.
Śpiew i muzyka były w naszym domu stałym akompaniamentem, bo Ojciec pięknie grał na skrzypcach i na flecie. Na prośbę księdza proboszcza Tata chętnie grał w kościele na organach i skrzypcach. Z kolegami oficerami zorganizował koło kulturalne i był jego duszą. W domu była biblioteczka, w której najbardziej podobały się nam, dzieciom, kolorowe wydanie Pisma Świętego Starego i Nowego Testamentu oraz książka o antycznym Rzymie i Grecji w języku węgierskim. Ojciec chętnie nam objaśniał treść ilustracji. Zaznajamiał nas z kulturą węgierską przy pomocy pięknych ilustrowanych kalendarzy i folderów.
Niestety, w 1929 r. Ojciec został niespodziewanie prze-niesiony w stan spoczynku w randze kapitana. Wtedy przeżywaliśmy ciężkie chwile. Gdy zabrakło już pieniędzy, Ojciec po-jechał do Lwowa, aby tam sprzedać swoje ukochane skrzypce. W Przemyślu nie było na nie amatora. Dla mnie był to straszny dzień! Przecież te skrzypce były dla Ojca przyjacielem, któremu zwierzał się ze swych przeżyć, szczególnie ze smutku i tęsknoty za ojczyzną. Były dla niego przypomnieniem ojczyzny. One go zawsze rozumiały, więc jak teraz będzie w domu? Dla mnie te skrzypce były jakby jeszcze jedną żywą osobą. Przez cały czas z trwogą w sercu wyczekiwałam powrotu Ojca.
Późnym wieczorem powrócił ze skrzypcami! Tego rodzaju instrument nie miał specjalnie nabywcy. Płacząc, ściskałam je radośnie, a rodzice patrzyli na mnie ze szczerym zdziwieniem. Ojciec zrozumiał mnie i obiecał, że już nigdy nie będzie ich sprzedawał, w żadnej, choćby najcięższej sytuacji. Słowa dotrzymał.
W ciągu całego tego roku nieustannie poszukiwał pracy w miastach uniwersyteckich. „Znał dobrze łacinę, grekę i oczywiście język węgierski”[2]. Chciał wykładać hungarystykę. Niestety, bezskutecznie. Mama była bliska rozpaczy.
Aż pewnego razu, będąc w podróży z Krakowa do Warszawy, spostrzegł w pociągu człowieka czytającego węgierską gazetę. W trakcie rozmowy okazało się, że jest to profesor Adorjan Diveky, który wykładał w Wilnie i w Warszawie. Dowiedziawszy się o ciężkiej sytuacji materialnej naszej rodziny i o bezskutecznych poszukiwaniach pracy przez Ojca, profesor zaproponował, że odstąpi Ojcu swój lektorat języka węgierskiego na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego, a także pracę w ambasadzie węgierskiej oraz kierownictwo w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Węgierskiej w Warszawie.
Profesor Diveky odstąpiwszy Ojcu swoje prace w Warszawie, pozostawił sobie etat hungarysty i historyka w Wilnie na Uniwersytecie Stefana Batorego. Był bardzo zadowolony, że będzie mógł wreszcie więcej czasu poświecić na pracę naukowo-wydawniczą. Był bowiem członkiem Węgierskiej Akademii Nauk w Budapeszcie.
Ojciec zaraz zamieszkał w Warszawie i w krótkim czasie został wprowadzony przez pana profesora do wszystkich działów pracy. Uważaliśmy to za cudowne zrządzenie Bożej Opatrzności za przyczyną Matki Najświętszej, której wytrwale ufaliśmy. Wiosną 1930 r. nasza rodzina przeniosła się do Warszawy. Tata podjął pracę lektora języka węgierskiego na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego. Został autorem pierwszego słownika polsko-węgierskiego, rozmówek polsko-węgierskich i węgiersko-polskich, oraz tłumaczem książek Zofii Kossak. Był kierownikiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Węgierskiej w latach 1936–1938. W ambasadzie także był referentem kulturalnym i wybierał codziennie odpowiednie wiadomości ze wszystkich gazet. Pomagałam mu w tych pracach. Organizował spotkania kulturalne, akademie, obchody uroczystości historycznych, a nawet bale. Mimo że był powszechnie lubiany i ceniony, odznaczał się wielką skromnością.
Zamieszkaliśmy początkowo na Sadybie oficerskiej, a potem przy ul. Tadeusza Hołówki 3 (obecnie ul. Wczasowa).
„Nigdy w takim dużym bloku nie mieszkaliśmy, byłyśmy trochę onieśmielone, ale bardzo dobre były tu stosunki sąsiedzkie”[3].
Wychowywałyśmy się w atmosferze wysoce religijnej i patriotycznej. Rodzice bardzo dbali również o nasze wykształcenie, dlatego posłali nas do szkoły Sióstr Nazaretanek, której poziom był bardzo wysoki. Siostry też uzupełniały i pogłębiały wysiłki rodziców w naszym wychowaniu. Ojciec zawsze sam chodził na wywiadówki i w razie potrzeby pomagał nam w nauce.
Pracował bardzo dużo. Przygotowywał odpowiednie materiały do lektoratu. Układał rozmówki, ćwiczenia grama-tyczne, słówka. Wtedy nie było żadnych podręczników do nauki języka węgierskiego. Ojciec jest autorem pierwszego słownika polsko-węgierskiego i węgiersko-polskiego. „Pamiętam, robiliśmy korektę, biegałam do drukarni, cieszyłam się tą pracą razem z ojcem”[4]. Wydany został (o ile dobrze pamiętam) w drukarni przy ul. Wareckiej 10 w Warszawie.
W 1938 r. w pewnej ciężkiej sytuacji, z którą przyszło mu się uporać, Ojciec zwrócił się do Matki Bożej z prośbą o pomoc. Obiecał wybudować kapliczkę w podziękowaniu za otrzymaną łaskę. Jednocześnie wiedząc o zbliżającej się wojnie, zobowiązał do wypełnienia tego ślubowania całą naszą rodzinę.
W sierpniu 1939 r. po raz pierwszy od chwili rozstania z rodziną i z ojczyzną (1919 r.) pojechał na Węgry z grupą Polaków, uczestników kursu języka węgierskiego, jako jego organizator. Stało się to okazją, aby spotkać się z rodziną i odwiedzić ulubione miejsca.
Tymczasem w Polsce została ogłoszona mobilizacja. W tej sytuacji, wszyscy uczestnicy kursu zdecydowali się pozostać na Węgrzech; dzięki temu ocaleli. Mój Ojciec natomiast wrócił natychmiast do Polski, do Warszawy. W domu pożegnał Mamę i moją siostrę średnią Martę (ja i moja najmłodsza siostra Elżbieta byłyśmy daleko poza Warszawą) i zgłosił się do wojska, chociaż jako pracownik ambasady węgierskiej i oficer w stanie spoczynku mógł jeszcze czekać na dalszy rozwój wypadków. On jednak bez wahania spełnił swój obowiązek wobec swojej drugiej ojczyzny. Został skierowany do jednostki wojskowej w Przemyślu.
[1] W. Budzyński, Dom Baczyńskiego, s. 82
[2] Ibidem, Na straconej…, s. 99
[3] Ibidem, Dom…, s. 70
[4] Ibidem, Dom…, s. 70
ROZDZIAŁ III: LATA WOJNY 1939-1945
„Ojciec przyjaźnił się z jednym księdzem, Słowakiem, o nazwisku Margoryn, proboszczem w kościele przy Senatorskiej. Ksiądz był dobrze zorientowany w zagadnieniach współczesnego świata. Dowodził niezgodności materializmu z katolicyzmem, mówił, że materializm to teoria, która w praktyce okaże się błędem, że to choroba, przez którą przejdą, niestety, kraje, ale to się kiedyś skończy, bo Chrystus musi zwyciężyć”[1] .
31 sierpnia 1939 r. Tata został zmobilizowany i jako kapitan Wojska Polskiego wyruszył na front. W miesiąc po wstąpieniu do Armii Polskiej, w końcu września, został wzięty do niewoli sowieckiej w czasie, kiedy wraz ze swoim oddziałem przedostawał się do Rumunii. I ostatecznie trafił do obozu jenieckiego dla polskich oficerów w Starobielsku. Oficerowie, którzy zdjęli szlify oficerskie, mogli opuścić obóz. Mój Ojciec, jako jeden z wielu, nie chciał wolności za taką cenę. Na liście katyńskiej nazwisko jego figuruje, jako jeńca w Starobielsku. Ze Starobielska więźniów przewożono do Charkowa, gdzie przy placu Dzierżyńskiego 3, NKWD zabijało ich strzałem w tył głowy. A grzebano w Potichatkach koło Charkowa. W księdze cmentarnej Charkowa nazwisko Ojca ma numer 1434.
„Inni otrzymywali kartki z frontu – my żadnej… To długie milczenie bardzo nas niepokoiło. Poszłam na Warecką do Czerwonego Krzyża. Trzeba było zająć w przeddzień wieczorem kolejkę, przenocować u dozorcy, czyli na schodach – tylu ludzi szukało swoich. Były różne kartki, listy jeńców z oflagów, w kopertach i bez kopert – wszystko porozrzucane po stole. Nic nie znalazłam…
Mama ciągle płacze:
– Źle szukałaś, źle szukałaś.
Mówię:
– Za tydzień jeszcze raz pójdę.
Pracowałam w tym czasie w fabryce gilz. Od świtu do nocy. O zwolnieniu nie było mowy.
Na trzeci dzień miałam sen: przychodzi Marta i mówi:
– Nie szukaj w Czerwonym Krzyżu, ja ci pokażę, gdzie jest Tatuś.
I czuję w tym śnie, że mnie unosi i lecimy na wschód. Mówię: – Tusiu, gdzie ty mnie prowadzisz? Dokąd my lecimy? To chyba już Rosja, Ukraina. Tu nie ma żadnych miast ani wsi, same stepy, pustkowia, jakby w stronę Czarnego Morza?
A ona odpowiada:
– Masz rację, to jeszcze dalej – za Kijów, za Charków, do Starobielska. Tam jest Tatuś!
Zniżamy się hen, daleko za miastem, nad jakieś zabudowania klasztorne; czerwona cegła, kopuły cerkiewne i zaraz znajdujemy się w refektarzu – sala z dwoma wejściami, pośrodku duży, drewniany stół, dokoła nasi oficerowie, dwudziestu paru… Siedzi Ojciec, koło niego miska. Zmizerowani, mundury obdarte, ale ze szlifami, zarośnięci, wychudli, oczy błyszczące, chyba od gorączki. Jedzą jakąś nędzną polewkę. Z boku stoją dwaj sołdaci z bagnetami na sztorc, w ruskich czapach.
Ojciec spojrzał na mnie i tym wzrokiem jakby mówił:
– Popatrz, jak daleko jestem, tutaj… przecież stąd wiadomości długo idą, a ja pisałem kartki i na pewno dojdą… Niech Mama będzie cierpliwa. Uspokój Mamę… Powiedz, w jakich warunkach tu jestem…
I od razu się obudziłam. Było rano. Wcześnie poszłam do pracy. Po powrocie mówię:
– Mamo, ja wiem, gdzie jest tatuś: w obozie w Starobielsku, w Rosji!
– A skąd wiesz?
– W nocy mi się śniło… Tatuś mówił, że kartka przyjdzie. Mama na to:
– Nie będziesz mi tu bajek opowiadała! Nie chce ci się iść do Czerwonego Krzyża! I rozpłakała się…
Nie mijają i trzy dni, wracam wieczorem do domu i widzę Mamę zapłakaną:
– Ilonka, popatrz, tyś miała rację! To wszystko jest prawda, coś ty mówiła. Popatrz, wrócił ze Starobielska pan Burzyński i na dowód, że mówi prawdę, przywiózł zegarek Ojca.
Burzyński opowiadał o Ojcu, że jest w Starobielsku, w obozie, w dawnym klasztorze. Samego Burzyńskiego, jako szeregowca, zwolnili, ale zostawili wszystkich oficerów, którzy nie chcieli zerwać szlifów…
Capnęli ich prawie na samej granicy rumuńskiej, w Złoczowie, gdy już mieli granicę przekraczać. Ojciec tak był zdenerwowany, że z wrażenia cały czas mówił tylko po węgiersku. Rosjanie uznali, że to szpieg i chcieli go rozstrzelać. Wybronili Ojca koledzy, mówiąc, że zna dobrze i polski, i węgierski, że wykładał hungarystykę na uniwersytecie. Później, w drodze do obozu, zorganizowali orkiestrę. Ojciec był bardzo muzykalny, co mu zjednało ogólną sympatię, także Rosjan. Burzyński więcej się u nas nie pojawił i nie wiem, co się z nim stało”[2].
Po Bożym Narodzeniu 1939 r. przyszła od Taty spóźniona kartka jeszcze z Charkowa, że ich przenoszą do Starobielska. A stamtąd ostatnia kartka, którą otrzymałam dzięki państwu Jolancie i Aleksandrowi Grotthussom, którzy mieszkali na Grochowie i z wielką troskliwością przechowali ją przez 40 lat.
„– Nie pamiętam, który był to rok – mówi Jolanta Grotthuss – przyszła do nas pani Korompayowa i jakby coś przeczuwając, dała na przechowanie kartkę z ostatnią wiado-mością od męża, Emanuela Korompaya, którego na początku wojny internowali Rosjanie. Była to kartka ze Starobielska…[3]
Tej nocy przyszło po mamę gestapo. „(…) Z rana Jolanta Grotthuss, wychodząc z mieszkania, zobaczyła zaplombowane drzwi.
– Tej nocy, kiedy do Korompayów przyszło gestapo, na klatce schodowej był jeden wielki ryk – tak strasznie matkę tłukli. Meble fruwały przez okna. Wszyscy trzęśliśmy się ze strachu”[4].
„Pan Aleksander Grotthuss († 1990) miał w chwili rozmowy ze mną ponad 80 lat i nie bardzo pamiętał, gdzie tę cenną pamiątkę schował. Wreszcie ją odnalazł i oto trzymam ją w ręku. Kartka pocztowa z godłem ZSRR i dwoma znaczkami. Adres [po rosyjsku]: Germanija, Warszawa [i po polsku]: ul. Tadeusza Hołówki 3/81, kapitanowa Mieczysława Korom-payowa. Adres nadawcy [po rosyjsku]: ZSRR. Starobielsk, skrzynka pocztowa 15, Emanuel Korompay. Na odwrocie ołówkiem:
„…Droga (po węgiersku) moja złociutka Ptaszynko, kwiatku malutki” (i dalej już po polsku) – „Kochane moje dzieci. Od 15 listopada jestem tu w Starobielsku w Rosji, poprzednio byłem w Złoczowie, potem w Zborowie i Szepetówce. Jestem zdrów, ale bardzo smutny, że nie otrzymałem do tej pory ani jednego listu. Nie wiem, gdzie jesteście, czy żyjecie i jak? Może wyjechałyście na Węgry. To już czwarty list mój do Ciebie. Trzy osoby wysłałem do Ciebie z pieniędzmi. (Tu opis, gdzie i w jaki sposób – jeszcze przed internowaniem – pieniądze te zostały przekazane i w jaki sposób można je było odebrać). Czy wszystko otrzymałaś? Czy Ilonka wróciła z Kownat, a Elżunia z Kielc? Okropnie martwię się, Kochana, co jest z Wami. Piszcie choć jedno słówko. Całuję Was 100000 razy. Twój kochający mąż i Wasz kochający ojciec – Aladar. Starobielsk, 8 III 1940.
Była to ostatnia wiadomość od Ojca” [5].
Pierwszą ofiarą wojny w naszej rodzinie była moja młodsza siostra Marta, urodzona 19 grudnia 1919 r. w Przemyślu. Od 1 września 1930 r. była uczennicą szkoły powszechnej, a potem gimnazjum i liceum humanistycznego Sióstr Nazaretanek. Po uzyskaniu matury w maju 1939 r. została przyjęta na wyższe studia dyplomatyczne.
5 września 1939 r. Marta i nasza Mama Mieczysława rozpoczęły pracę jako ochotniczki w Komendzie Głównej Miasta Warszawy, która mieściła się w Hotelu Europejskim przy placu Józefa Piłsudskiego. Marta była sanitariuszką w dziale łączności i opieki nad chorymi tej jednostki, natomiast Mama pracowała w dziale aprowizacji.
26 września 1939 r. podczas silnego bombardowania w godzinach południowych, zawalił się sufit sali, w której znajdowało się około 70 osób. Pod gruzami zginęła tylko Marta, i to śmiercią natychmiastową, spowodowaną silnym uderzeniem cegieł spadających na jej głowę. Pozostałe osoby wraz z naszą Mamą, która w tragicznej chwili stała obok Marty, wydobyto spod gruzów żywe, chociaż z różnymi obrażeniami. „Tymczasowo pochowano Martę na chodniku przed Hotelem Europejskim, niedaleko obok miejsca, gdzie zginęła, od strony obecnego placu Zwycięstwa”[6]. Ekshumacja zwłok nastąpiła pod koniec października 1939 r. Marta została pochowana na cmentarzu Czerniakowskim. Na tablicy umieszczonej na jej grobie, już po wojnie, zostały wyryte symbolicznie imiona Ojca, Matki i siostry Elżbiety.
Marta, nazywana w rodzinie zdrobniale „Tusią”, mimo młodego wieku, miała już ukształtowany charakter. Była cicha, skromna, pogodna, subtelna, uczynna i pełna osobistego czaru. Bez słowa sprzeciwu spełniała nawet te czynności, które zrzucały na nią siostry z własnego wygodnictwa. Niekiedy płakała, ale płacz jej był dyskretny, bo nie chciała spowodować ukarania sióstr za ich niewłaściwe postępowanie. Kochali ją wszyscy: i rodzina, która nazywała ją „aniołem zgody”, i koleżanki szkolne, a nawet mieszkańcy domu przy ul. Hołówki 3, w którym mieszkałyśmy. Jej cechą charakterystyczną była zawsze troska o roztaczanie opieki nad słabymi i pokrzywdzonymi przez los. Kochała dzieci i zwierzęta. Zawsze cieszyła się wielką sympatią ze strony otoczenia nie tylko ze względu na nieprzeciętne walory zewnętrzne (była śliczną blondynką), ale przede wszystkim wewnętrzne. Marta miała narzeczonego, inż. Mieczysława Pałaszewskiego, który przeżył wojnę w oflagu.
W 1934 albo w 1935 r. Ojciec polecił nam napisanie oddzielnych listów do swego przyjaciela Węgra, ojca Mariana Totha – zakonnika z Jasnej Góry. Po otrzymaniu naszych listów ojciec Marian w liście skierowanym do naszego Ojca napisał o Marcie: „To dziecko jest aniołem na ziemi i już przygotowanym do nieba”. Miała wtedy 15–16 lat. Przepowiednia ojca Mariana sprawdziła się, bo ukochana przez wszystkich Marta pierwsza odeszła z rodziny – w inną, lepszą krainę.
Mnie „wybuch wojny zastał w Kownatach na Podlasiu, w majątku u koleżanki. W piątek 1 września pojechałam jeszcze na targ do Międzyrzecza Podlaskiego, a tam już spadały bomby. Musiałam więc zatrzymać się u Wandy Zaborowskiej w Kownatach. Gdy front się przesunął na wschód, znów przyszli Niemcy i dopiero wtedy mogłam wrócić do Warszawy.
[…]Nie wiedziałam, że Marta zginęła. Przyszłam do domu i pytam, gdzie jest siostra. Mama mówi, że gdzieś tam pojechała. Ale widzę, że jej płaszcz wisi, a było już zimno… Mama nie miała siły mi powiedzieć…
Marta była ukochaną córką mamy, ja – taty. Kiedy wybuchła wojna, pracowały razem w Komendzie Głównej Obrony Warszawy, w Hotelu Europejskim – ostatniej siedzibie prezydenta Starzyńskiego.
Marta najpierw była pochowana na placu Piłsudskiego, nieopodal miejsca, gdzie poległa (tu wiele lat później, w 1979 r., stanął ołtarz papieski). Kiedy Niemcy weszli do Warszawy, fotografowali te groby i mówili między sobą, że zrobią tak z całą Warszawą, z całą Polską”[7]. Słyszała to stojąca tam Mama, która dobrze znała język niemiecki.
Po ciemku poszłam wtedy na grób siostry. Było to już po ekshumacji. Od tamtej pory nie boję się cmentarzy. Wracając z pracy, po ciemku, często tam zachodziłam”[8].
Niespodziewana nagła śmierć Marty pogrążyła naszą Mamę w otchłani rozpaczy. Ciągle przebywała na grobie córki, chciała zginąć, by połączyć się z dzieckiem. Odłamki szrapneli i kule gęsto padające nawet jej nie drasnęły. Po zakończeniu wrześniowych działań wojennych, po powrocie Elżbiety i moim do Warszawy nasza Mama pomału zaczęła powracać do normalnego życia.
Śmierć Marty, brak wiadomości o Ojcu głęboko wstrząsnęły naszą osieroconą rodziną. Nie można było jednak poddać się rozpaczy, należało działać, by w ciężkich okupacyjnych warunkach stworzyć możliwość przetrwania. Mama podjęła pracę w Radzie Głównej Opiekuńczej (RGO), w punkcie żywienia przy ul. Czerniakowskiej róg Przemysłowej, gdzie najbiedniejszym udzielano pomocy. Elżbieta uczyła się na tajnych kompletach, a ja pracowałam w fabryce gilz przy ul. Wroniej, zasilając w ten sposób skromny budżet rodzinny.
W kwietniu 1940 r. nasz ukochany Tata został zamordowany przez NKWD w Charkowie (tam mordowano więźniów Starobielska) wraz z kilkunastu tysiącami polskich oficerów, przebywających w obozach jenieckich w Związku Radzieckim, o czym dowiedziałam się kilka lat po zakończeniu wojny z publikacji londyńskiej. Z obozu jenieckiego w Staro-bielsku otrzymaliśmy od Taty, jak wspomniałam wyżej, tylko kartę pocztową z 8 marca 1940 r. i dostarczony przez żołnierza (który jako szeregowiec został zwolniony z obozu), zegarek Taty ze srebrną dewizką, składaną w harmonijkę; na końcu – medalik ze świętym Emerykiem, patronem młodzieży węgierskiej, i koroną świętego Stefana z drugiej strony.
Ojciec nasz był drugą z kolei ofiarą wojny rozpętanej przez Hitlera. A trzecią była moja młodsza siostra Elżbieta..
Urodziła się 8 lipca 1921 r. w Przemyślu. Od 1 września 1928 r. uczęszczała do szkoły powszechnej, a potem do gimnazjum ogólnokształcącego Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Gdy w 1935 r. nie otrzymała promocji do klasy następnej, sama podjęła decyzję i przeniosła się do prywatnego gimnazjum Wandy Jakubowskiej w Warszawie.
W okresie okupacji kontynuowała naukę w tej szkole, uczęszczając przez dwa lata na komplety tajnego liceum, które ukończyła, zdając maturę w 1941 r. W tymże roku rozpoczęła studia medyczne w Prywatnej Szkole Zawodowej dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego dr. J. Zaorskiego (tajny Wydział Lekarski). W 1935 r. Elżbieta wstąpiła do harcerstwa, którego nie było w szkole w Nazarecie. Znalazła się w XI drużynie Chorągwi Warszawskiej Organizacji Harcerskiej, gdzie z zapałem zdobywała różne sprawności harcerskie i uczestniczyła w letnich obozach.
„Wybuch wojny zastał Elżbietę na obozie harcerskim na Śląsku. Z trudnością po dłuższym czasie dotarła do Warszawy. W 1941 r. za zgodą Matki wstąpiła do konspiracji. Była łączni-czką ppłk. dypl. Mariana Drabika, ps. „Dzięcioł”, szefa Oddziału Informacyjno-Wywiadowczego KG ZWZ-AK (Komenda Główna Związku Walki Zbrojnej – Armia Krajowa).
9 stycznia 1943 r. Elżbieta, ps. „Grażyna”, została aresztowana poza domem w lokalu konspiracyjnym. Podczas rewizji znaleziono przy niej obciążające materiały. Niemcy uznali ją za przestępcę politycznego. W asyście gestapowców w cywilu była oprowadzana po warszawskich kawiarniach w celu ujawnienia i aresztowania znanych jej konspiratorów. Elżbieta wzrokiem ostrzegała napotkanych. Nikt nie wpadł…”[9] Swoim umiejętnym zachowaniem zdołała ostrzec zagrożonych, by się do niej nie zbliżali.
Swoim umiejętnym zachowaniem zdołała ostrzec zagrożonych, by się do niej nie zbliżali.
W 1945 r. współkonspiratorka i współwięźniarka Jadwiga Cybulska, ps. „Saba”, powiedziała mi: „[Elżbietę] skatowaną na Szucha wrzucono do pomieszczenia obok mojego, o czym wtedy nie wiedziałam.
Rano 13 stycznia zrobił się gwałtowny ruch, szum na korytarzu i bieganina gestapowców, wyraźnie zdenerwowanych i przeklinających, że coś się stało nie po ich myśli… Wywlekli z niej ciało Elżbiety, szeleszcząc papierem, w który usiłowali ją zawinąć. Gestapowcy stwierdzili, że się otruła. Ta wiadomość ta dla nas, uwięzionych i złączonych z Elżbietą wspólną sprawą, była wybawieniem. Mogłyśmy teraz wszystko zrzucać na nią. To nas uratowało w czasie dalszych przesłuchań i pomogło przetrwać Oświęcim”[10].
…„Elżbieta nosiła zawsze przy sobie truciznę (dwie pastylki cyjanku, białe małe kuleczki). Ponieważ ja też należałam do AK, miałam także przy sobie stale takie pastylki, spytałam ją kiedyś, czy ich użyje, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Z głębokim smutkiem w głosie, pełna powagi, odrzekła: «Naturalnie, to dla ratowania innych»”. [11]
Na tablicy pamiątkowej umieszczonej w Muzeum Walki i Męczeństwa przy al. I Armii Wojska Polskiego (dawna siedziba gestapo przy al. Szucha) figuruje nazwisko Elżbiety. Pośmiertnie została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i orderem Virtuti Militari.
Halina Zakrzewska, szefowa Elżbiety i moja w czasie konspiracji, tak do mnie kiedyś powiedziała: „Order Virtuti Militari w pełni jej się należał, ponieważ złożyła największą ofiarę – oddała swoje życie, by uratować innych”. W dzieciństwie i w latach młodzieńczych Elżbieta była bardzo chorowita, słaba, zalękniona, małomówna, a równocześnie bardzo ambitna, pracowita, wytrwała, energiczna i opanowana. W ostatnim roku przebywania na wolności stała się bardzo smutna i jeszcze bardziej milcząca.
Straciła nie tylko ukochanego Ojca i siostrę Martę, ale również i narzeczonego, Zbyszka Turskiego, ps. „Włodek”, który zaginął na Wschodzie, pełniąc służbę w polskim wywiadzie na terenie działania armii niemieckiej.
„Brat jego, Jacek, przechowuje plik listów Elżbiety do Zbyszka. Mówi: «Matka prze-czuwała śmierć brata. Od 1942 nie dawał znaku, i wtedy właśnie Elżbieta Korompay postanowiła jechać jego śladem, aby dowiedzieć się, co się z nim stało. Nie zdążyła. W styczniu 1943 r. zabrało ją gestapo»”[12].
Codzienne, trudne warunki życia w okupowanym kraju, niepewność jutra, a przede wszystkim odpowiedzialna, pełna niebezpieczeństw praca konspiracyjna, grożąca w każdej chwili utratą wolności i śmiercią nie tylko jej, ale i najbliższym – nie sprzyjały wesołości. Życie było ciężkie, nie można było poddawać się, trzeba było walczyć i Elżbieta podjęła tę walkę na najniebezpieczniejszym odcinku, która mimo jej śmierci, była również i jej zwycięstwem.
Mimo straszliwych tortur nikogo nie wydała, a dzięki złożeniu ofiary z własnego życia uratowała wiele osób, które przeżyły Pawiak[13] i Oświęcim i doczekały się wolności po klęsce Niemiec. Odebrała sobie życie również i dla ratowania naszej Mamy, dla której widok torturowanej córki był tak wielkim wstrząsem, że mógł zagrażać jej życiu.
W 1942 r. do tej samej organizacji wstąpiła nasza Mama w charakterze łączniczki. Mieszkanie nasze przy ul. T. Hołówki 3 stało się punktem kontaktowym i łączności konspiracyjnej, a Mamusia między innymi organizowała ekwipunek dla osób wyjeżdżających w teren. I ja również, za zgodą Mamy, pracowałam w dziale łączności (kryptonim WWII.72) KG AK.
„Trzy dni po aresztowaniu Elżbiety, w nocy z 11 na 12 stycznia 1943 r. Niemcy aresztowali w naszym mieszkaniu Mamę i przewieźli ją do siedziby gestapo przy al. Szucha, gdzie ją bito i torturowano”[14].
Na wyraźny rozkaz Mamy, która chciała mnie ratować po aresztowaniu Elżbiety, nie byłam tej nocy w domu. Mama sądziła, że znając dobrze język niemiecki jako sobie poradzi.
„Mieszkanie zostało szczegółowo zrewidowane, ograbione i opieczętowane.
Na Szucha w jej obecności gwałcono Elżbietę. Czyniono to kilka razy w nocy. W końcu Matkę zabrali na przesłuchanie do pokoju, w którym leżały zwłoki zamordowanej córki. Mama była bliska obłędu, ale mimo tortur i bicia, nie załamała się i gestapowcy nic z niej nie wydobyli”[15].
„Mieczysławie Korompay zarzucano przynależność do AK oraz, jako żonie byłego pracownika poselstwa węgierskiego, brak solidarności z polityką Hitlera. Od 1939 r. Węgry były formalnie sprzymierzone z Niemcami hitlerowskimi i Węgrzy mogli korzystać ze specjalnych przywilejów. Zarzucano jej „podwójną zdradę” i z wściekłością znęcano się nad nią. Po ciężkim wstrząsie psychicznym, długo przebywała w szpitalu na Pawiaku”[16].
Ja nie wiedziałam, co się dzieje z Mamą i siostrą. Widziałam tylko we śnie, że Mama stała przy mnie i miała na sobie jakby dwie żałoby: dwa kapelusze, dwie czarne woalki. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o śmierci Elżbiety…[17]
2 października 1943 r. otrzymałam od Mamy gryps, w którym napisała, że już pogodziła się z wolą Bożą i jest gotowa przyjąć w spokoju wszystko, co może ją jeszcze spotkać.
„Mamę wielokrotnie reklamowano z transportów, ale w końcu 5 października 1943 r. wywieziona została do Oświęcimia, gdzie pewnego razu przyśniła się jej Elżbieta[18]„. Według relacji Zofii Kossak-Szczuckiej: „przyszła do niej i powiedziała: «Nie płacz, mamo, za sześć tygodni skończy się twoje utrapienie…» Sen był wyjątkowo wyrazisty, realny i Korompayowa obudziła się, słysząc jeszcze głos dziecka w uszach. Nie wątpiła, a przekonanie to podzielały jej towarzyszki, że sen ma znaczenie prorocze. Za sześć tygodni znajdzie się zatem na wolności, prawdopodobnie ze wszystkimi koleżankami, bo jak – tłumaczyła – «gdyby zwolniono mnie samą, trapiłabym się nadal waszym losem, a Elżunia wyraźnie powiedziała, że moje utrapienia się skończą»… Brzmiało to bardzo logicznie i cieszył się cały blok. W mig obliczono, że termin podany przez zmarłą córkę wypadnie w połowie stycznia. Szkoda wprawdzie, że tak długo, że dopiero po świętach, ale trudno…”.[19]
„Mama pod koniec stycznia 1944 r. zachorowała na tyfus. Sen był w istocie proroczy – Mieczysława Korompay umarła w sześć tygodni później: 29 stycznia 1944 r”[20] .
W obozie oświęcimskim, jak pisze Zofia Kossak-Szczucka w książce Z otchłani, do końca swego życia była uosobieniem cierpliwości, łagodności i opanowania. Materiały w sprawie bestialskich tortur zastosowanych w gestapo w czasie prze-słuchania Elżbiety i naszej Mamy zostały przekazane do Norymbergi, gdzie między innymi toczył się proces przeciwko okrutnemu gestapowcowi z al. Szucha Francowi Hannowi.
Po śmierci Elżbiety gestapo rzekomo chciało oddać mi jej ciało. „Agenci gorliwie dopytywali się o mnie u dozorcy domu przy Hołówki, p. Kozłowskiego. „Dziwili się”, że jako ostatnia z rodziny, nie jestem zatroskana o los swej siostry. Dwoje agentów stale poszukiwało mnie aż do końca okupacji. Próbowano też coś wyciągnąć od Matki… Nie miałam jeszcze lewych dokumentów, znajomi znajomym przekazywali mnie, bym mogła nocować ciągle w innym miejscu…
Przy ul. Podchorążych, naprzeciw naszego domu, mieszkała pani Uzarska. Dawniej często bywałam u niej z Mamą. Pani Uzarska była wdową, miała jedną córkę. Kiedy dozorca naszego domu powiedział mi: „Niech pani się nie pokazuje, bo Niemcy o panią pytają” – to właśnie do niej się udałam.
– Ciężko, zimno – mówię, bo nie miałam ciepłej odzieży. A tam akurat był sąsiad (niestety, nie pamiętam, jak się nazywał).
– To jest do załatwienia – mówi.
– Ależ tam jest „wrona” na drzwiach!
– Pieczątkę się oderwie. Niech pani da klucze…
Po jakimś czasie przychodzę, a na mnie już czeka cała walizka ciepłych rzeczy. Zaproponował, że jeszcze raz pójdzie. Zauważyłam przy tym, że na jego dzieciach były nasze ubrania, więc mówię:
– To niech pan sobie też coś weźmie, ale niech pan się za bardzo nie naraża.
Znów przyszłam, a pani Uzarska w lament:
– O Boże! Zabrali go – i szczegółowo opowiedziała mi, co się stało. Był w naszym mieszkaniu nie raz, ale kilka razy. Tym razem nie zauważył, że „wrona” zerwana, i wszedł. W środku było trzech esesmanów. Ucieszyli się ogromnie na jego widok.
– A, mamy cię, ptaszku, to ty jesteś w kontakcie z tą Iloną. Jeżeli jej nie wydasz, cała twoja rodzina pójdzie na rozwałkę.
I z miejsca go zabrali…
Wszyscy do mnie w płacz i błaganie, żebym ich ratowała. Puścili go w końcu na wabika, gdy im obiecał, że mnie znajdzie. Miał się co parę dni meldować. Chodził po ulicach i udawał, że mnie szuka, a koło niego cały czas kręcili się agenci. Trwało to tak całą zimę – oni już tam z tego utrapienia chorowali, ten pan posiwiał… W końcu pani Uzarska mówi:
– Proszę pani, niech pani się wyda, bo ich rozstrzelają.
Mówię:
– Póki Mama jest na Pawiaku, nie mogę oddać się w ich ręce.
Mama strasznie rozpaczliwe listy pisała z Pawiaka, ciągle była albo w izolatce, albo w szpitalu. I myślałam: „Panie Jezu, Ty jeden tylko możesz Mamę uratować”.
Musiała to być już jesień – Mamę zabrali do Oświęcimia. Ten sąsiad przez panią Uzarską ciągle mnie molestował. I wtedy powiedziałam:
– Dobrze.
Umówiliśmy się za pośrednictwem pani Uzarskiej na Okęciu, w kartofliskach. Miałam już fałszywe nazwisko – Halina Wicińska, a przy sobie cały czas dwie pastylki cyjanku. Leżymy w bruzdach. Sąsiad mówi:
– Najlepiej, jak pani poda jakiś adres.
Umówiliśmy się, że będę w hotelu przy Świętokrzyskiej: zamelduję się na trzy noce, a on po pierwszej nocy da znać do gestapo, ale tak, żebym zdołała uciec przed końcem godziny policyjnej. Było to ogromne ryzyko, tym bardziej że cały czas miałam kontakt z komórką AK.
Wzięłam dowód na prawdziwe nazwisko i poszłam do hotelu. Była to najgorsza noc w moim życiu. Za każdym hałasem – a hotel był nie najlepszej marki – myślałam, że to już gestapo idzie. Tuż przed końcem godziny policyjnej, przed szóstą, ubrałam się i wyszłam. Ledwo znalazłam się na ulicy, zaraz słyszę syreny od Marszałkowskiej… Wpadli, pozamykali bramy, przesłuchiwali recepcjonistkę, przeprowadzili dokładną rewizję… Od pani Uzarskiej dowiedziałam się, że sąsiadowi dali spokój”[21].
„Po Matce pozostała kartka z Oświęcimia. Papier już podniszczony, ołówek się zatarł. Trudne do odczytania słowa, pisane po niemiecku, bo tylko po niemiecku wolno było tam pisać. Nadawca oprócz adresu musiał podać także datę urodzenia i numer obozowy.
Kartka z datą 17 X 1943 r. adresowana do Stanisławy Uzarskiej, zamieszkałej przy ul. Podchorążych, zaczyna się od słów: „Liebe Frau Stanisława…” Mieczysława Korompay zmarła w styczniu 1944 r. Zbrodnia katyńska wyszła na jaw w kwietniu 1943 r. Ale o śmierci męża Mama już się nie dowiedziała…”[22]
Na zakończenie wspomnę jeszcze o wydarzeniu, które głęboko zapadło w moją pamięć. W pięknej i ciekawej bibliotece mojego Ojca znajdowało się Pismo Święte, Stary i Nowy Testament, napisane w języku węgierskim, z licznymi kolorowymi rycinami. Ojciec pokazywał je i objaśniał nam, dziewczynkom. Kiedyś natrafiłyśmy na dwie ryciny, które napełniły nas przerażeniem. Na pierwszej rycinie zobaczyłyśmy młodą dziewczynę, która nocą, w poświacie księżyca uchyla całun, pod którym leżą dwie postacie. Drugi rysunek przedstawiał wielką dolinę pokrytą ludzkimi kośćmi. Czyżby te dwie ryciny miały stanowić analogię do moich późniejszych przeżyć? Pierwsza – to ciała Marty i Elżbiety, druga – to obóz starobielski Ojca i obóz oświęcimski Matki…
Wydaje mi się, że groza II wojny światowej znacznie przewyższała wizje proroków Starego Testamentu.
Z naszej pięcioosobowej rodziny tylko ja przeżyłam wojnę. Dziwny, ale przecież nie przypadkowy ciąg wydarzeń spowodował, że w 40 lat później jakąś kontynuacją dziejów naszej rodziny, a szczególnie życia mojego Ojca, stał się mój udział w budowie Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej na Osiedlu Słonecznym w Szczecinie. Jestem bardzo szczęśliwa, że moja pomoc przy tej budowie przyczyniła się do wykonania woli mego Ojca, który jeszcze przed wojną prosił nas, swoje córki, o wybudowanie Matce Bożej kapliczki jako wotum za doznane przez niego za Jej pośrednictwem wielkie łaski.
Było to w roku 1938. Mój Ojciec – referent w dziale prasowym i kulturalnym ambasady węgierskiej w Warszawie – miał wygłosić referat i poprowadzić uroczystą akademię z okazji rocznicy Wiosny Ludów i powstania na Węgrzech. Zaproszono wielu gości. W dniu akademii Ojciec nagle zachorował. Na odwołanie jej było już za późno. Przerażony powiedział wówczas:
– Jeśli dziś tam będę mógł być, to na podziękowanie wybuduję Matce Bożej małą kapliczkę.
Akademia wypadła nadspodziewanie dobrze, a po powrocie do domu Ojciec zwrócił się do nas:
– Przypominacie sobie, co przyrzekłem Matce Bożej? Jeśli nie mógłbym tego wypełnić, to wam, moim dzieciom to przekazuję.
Zapamiętałam słowa Ojca. W następnym roku wybuchła wojna, a losy naszej rodziny potoczyły się tragicznie: Tata zginął w Starobielsku, Mama w Oświęcimiu, siostra Marta podczas oblężenia Warszawy, a najmłodsza Elżbieta w gestapo przy alei Szucha. Tylko ja przeżyłam, aby wypełnić zobowiązanie.
W roku 1994, po dziesięciu latach budowy, na Ziemiach Odzyskanych (niegdyś protestanckich), w Szczecinie, na Osiedlu Słonecznym powstała kaplica ku czci Matki Bożej Fatimskiej. Kaplica ta powstała zgodnie z życzeniem Ojca Świętego Jana Pawła II.
Została tam także wmurowana tablica pamiątkowa oraz prochy naszych męczenników z Charkowa, ponieważ 28 kwietnia 1989 r. przekazałam do tego sanktuarium cząstkę ziemi katyńskiej, którą otrzymałam od ks. kanclerza Zdzisława Króla. Wypełnienie ślubowania mojego Ojca z roku 1938 zawdzięczam Miłosierdziu Bożemu.
[1] Ibidem, Dom…, s. 70-75
[2] Idem, Na straconej…, s. 100-101
[3] Idem, Dom…, s. 68
[4] Idem, Na straconej…, s. 97
[5] Idem, Dom…, s. 68-69
[6] Por. Idem, Dom…, s. 69
[7] Ibidem, Dom…, s. 69-70
[8] Idem, Na straconej…, s. 98
[9] Idem, Dom…, s. 77
[10] Idem, Na straconej…, s. 103
[11] Idem, Dom…, s. 79
[12] Idem, Na straconej…, s. 102
[13] Pawiak – największe niemieckie więzienie dla więźniów politycznych działające w okupowanej przez Niemców Warszawie w latach 1939-1944 (tłum.)
[14] Idem, Dom…, s. 266
[15] Idem, Na straconej…, s. 106
[16] Idem, Dom…, s. 85 i 87
[17] Por. Ibidem, s. 85
[18] Ibidem, s. 87
[19] Z. Kossak-Szczucka, Z otchłani, s. 211-212
[20] W. Budzynski, Na straconej…, s. 106
[21] Ibidem, s. 103-105
[22] Ibidem, s. 107